Czas na życie czy życie na czas? O zajęciach pozalekcyjnych słów kilka. Ewa Wojtych. Twórcza Szkoła
Nie ma się co oszukiwać: w sprawie zajęć pozalekcyjnych to do nas, rodziców, należy ostatnie słowo. Nawet jeśli nasze dziecko jest zaradne, niezależne, przyzwyczajone do samodzielnego podejmowania decyzji, i choćbyśmy najbardziej szanowali jego zdanie, to właśnie my mówimy ostateczne: tak lub nie. Czym się kierujemy? Czym chcielibyśmy się kierować? Mam wrażenie, że podejmując różne decyzje dotyczące wolnego czasu naszych dzieci, za każdym razem opowiadamy się po jednej ze stron jakże wyświechtanego dylematu: być czy mieć?
Z jednej strony – powolny czas rozpoznawania siebie i innych, świata wokół nas. Czas słońca, niedomytych rąk, zbitych szyb u sąsiadów. Czas niespiesznego przyglądania się mrówce, pęknięciu na płycie chodnika, rozchodzącym się kręgom na wodzie w kałuży. Czas, w którym każde popołudnie jest otwierającą się wiecznością, pełną niespodzianek, zakamarków, bójek, wygranych meczów, zdrad najbliższej przyjaciółki, kłótni, przyjaźni, skarbów znalezionych koło śmietnika. Czas światła przesączającego się przez liście drzewa, czas zadrapań i sińców na kolanach. Czas zapomnienia o szkole, lekcjach, obowiązkach i rodzicach. Czas nieograniczony, który nie płynie, lecz jest.
Z drugiej strony – nasze pragnienie zapewnienia dziecku dobrej przyszłości. A jaką pracę znajdzie bez angielskiego? Więc nich się uczy. Jeszcze dodatkowe konwersacje z native speakerem. Beatka gra na fortepianie. Ania chodzi na balet. Chcę, aby moja Basia rozwijała się wszechstronnie. Zafundujmy jej skrzypce. Przecież ma zdolności muzyczne. Szkoda byłoby zmarnować. Taniec na pewno się jej przyda. Towarzysko zapunktuje. Za jakiś czas to doceni. Nie chcemy, by nasze dziecko było gorsze, by miało mniejsze szanse, trudniejszy start. Rynek jest bezlitosny. Naszym zdaniem jest przygotować dziecko. Do życia. W tym świecie. Pędzącym. Bez tchu. Tylko czasu brak.
A więc co z naszym starym, (nie)dobrym „być czy mieć”, trochę teraz inaczej przystrojonym? To „mieć” się trochę maskuje, coś się zaciera. Kiedy ubrane w narciarski kombinezon szusuje po stoku, trudno rozpoznać, czym jest. Kiedy tańczy na scenie, a wszyscy się uśmiechają – rodzice tacy dumni, a dzieci zadowolone – to trudno jest nazwać je po imieniu. Kiedy pokazujemy znajomym fantastyczny rysunek, który Madzia zrobiła na kółku plastycznym, to nawet nie zadajemy sobie pytania, co Madzia mogłaby przeżyć podczas tych dwóch godzin, które siedziała w pachnącej terpentyną pracowni MDK-u. Łatwo się w tym pogubić.
Nie chciałabym, by ktoś odniósł wrażenie, że zapisywanie dziecka na przeróżne dodatkowe zajęcia uważam za grzech przeciwko jego dzieciństwu. Jestem przekonana, że zajęcia pozalekcyjne, aplikowane dziecku z umiarem, służą jego rozwojowi. Są okazją do twórczych poszukiwań, pod warunkiem jednak, że my – rodzice – nie próbujemy na siłę realizować naszych własnych ambicji, że nie budujemy naszego poczucia własnej wartości, naszego prestiżu, naszej pozycji towarzyskiej kosztem małego człowieka. Niekiedy martwiło mnie to, że mój syn zapisywał się na coś i rezygnował po czterech tygodniach. Ale – z drugiej strony – kiedy dziecko ma próbować różnych rzeczy, kiedy ma poznawać, smakować, sprawdzać, jeśli nie teraz?
Zajęcia pozalekcyjne są bezpiecznym sposobem próbowania życia i sprawdzania siebie w różnych rolach: tancerza, rzeźbiarza, dziennikarza, koszykarza, gitarzysty, aktora ... W jakim innym okresie dziecko będzie mogło sobie na coś takiego pozwolić? Czy perfekcyjnie opanowany język obcy jest większym kapitałem na przyszłe życie niż wiedza o tym, czego się od tego życia chce? I czy można przecenić umiejętność wycofywania się z tego, na co się nie ma ochoty?
Warto jednak pamiętać, że wszystkie, nawet najlepsze i najbardziej upragnione przez dziecko zajęcia pozalekcyjne odbywają się pod kontrolą nauczyciela, trenera, druha drużynowego czy psychologa. To, co się tam dzieje, jest w jakiś sposób uporządkowane, poddane mniej lub bardziej formalnym zasadom i regułom naszego dorosłego świata. Tymczasem dziecko potrzebuje grup nieformalnych, rządzących się swoimi prawami. Potrzebuje nauczyć się funkcjonować w takich grupach, dokonywać samodzielnych wyborów, samo znajdować sobie przyjaciół, zwolenników, sprzymierzeńców i wrogów. Potrzebuje nauczyć się rozpoznawać i odróżniać przyjaciół prawdziwych od fałszywych. Tego nie znajdzie ani w szkole, ani podczas zorganizowanych zajęć pozalekcyjnych. Do tego trzeba podwórka, boiska, grupy przyjaciół, znajomych, kolegów, koleżanek. Trzeba również czasu. A kto, jeśli nie my, rodzice, ma zadbać o ten ważny dla dziecka czas? Właśnie dlatego, że świat, gospodarka rynkowa, szkoła – i co tam jeszcze – są bezlitosne, dlatego że niekiedy powala nas tempo życia. Bo rzeczywistość może zechcieć odebrać naszemu dziecku bezcenny skarb – czas dzieciństwa.
Jest jeszcze jedna kwestia, ściśle związana z tematem zajęć pozalekcyjnych: szkoła. Dwa obszary: zajęć szkolnych i pozaszkolnych, zachodzą na siebie na wiele sposobów – nie tylko dlatego, że część zajęć pozalekcyjnych odbywa się w szkole, i nie tylko dlatego, że często to nauczyciele ze szkoły prowadzą te zajęcia. Myślę, że zależność jest jeszcze głębsza. W jakim stopniu szkoła spełnia oczekiwania edukacyjne rodziców? W jakim stopniu przyczynia się do rozwoju naszych dzieci? Czy dziecko może w szkole i pod okiem nauczycieli bezpiecznie eksperymentować, popełniać błędy, poznawać siebie i świat? Czy szkoła skutecznie wypełnia swoją funkcję wychowawczą i edukacyjną? Jestem przekonana, że gdybyśmy z czystym sumieniem mogli na te pytania odpowiedzieć „tak”, to może nie posyłalibyśmy naszych dzieci na tyle zajęć dodatkowych. Dlatego burzy się coś we mnie, ilekroć widzę, że w szkole nie szanuje się czasu dziecka.
Marzy mi się świat idealny. W szkole dziecko się uczy, rozwija, szuka tego, co je interesuje. Czy dziesięciolatkowi nie wystarczy dwadzieścia siedem godzin nauki tygodniowo? Moim zdaniem, to aż nadto – skasowałabym wszystkie prace domowe. W domu nasiąka miłością rodziny, poznaje emocje, wartości, uczy się odpowiedzialności za innych. Na podwórku, wśród rówieśników, doskonali komunikację w grupie, rozwija się fizycznie, zbliża się do prawdziwego świata. Poznaje, jak to jest być tchórzem, a jak bohaterem. I bawi się, bawi się, bawi się.
Zapewne świat idealny to mrzonka, ale w szaleństwie dnia codziennego warto czasami na chwilę przystanąć i pomarzyć. A potem zmierzyć odległość między naszymi marzeniami a rzeczywistością, którą sami przecież tworzymy dla siebie i dla naszych pociech. Ktoś kiedyś podzielił dzieci na te, które są niedouczone, i te, które są nieszczęśliwe. Bez wątpienia jest w tym żarcie dużo przesady, ale jest też kropla gorzkiej prawdy, o której zawsze chciałabym pamiętać.